Wraz z wręczeniem angażu i przydziału na tymczasowe mieszkanie, sekretarka poinformowała mnie, że jeśli mam ochotę, to mogę przyjść po południu do świetlicy biura na imprezę rozrywkową, organizowaną z okazji minionego w poprzednim tygodniu święta Dnia Kobiet. Oczywiście, że miałem ochotę i poszedłem. Salka była pełna. Na estradzie prezentowali się wyłącznie pracownicy Dyrekcji, gdyż spektakl w całości zorganizowany został własnymi siłami. Główny inspektor śpiewał i grał świetnie na gitarze, dwóch przebierańców wystąpiło w kilku skeczach z komicznymi dialogami, były recytacje wierszy i była też harmonia i rosyjskie czastuszki ze swojskimi kupletami. (...) Bardzo mi się te występy podobały, jak również serdeczna, jakby rodzinna atmosfera, panująca na sali, salwy śmiechu, huczne brawa. W takich akademiach, spotkaniach, zabawach, imprezach dla dzieci itp., odbywających się w moim zakładzie pracy, brałem potem udział wielokrotnie. (...) Jako inspektor nadzoru zapraszany byłem często przez kierownictwo budów, które nadzorowałem, do udziału w różnych małych, okazjonalnych imprezach, jak obchodzenie imienin, świąt, ustawienie wiechy na budynku itp. Odbywały się one po fajrancie w pakamerach i miały zawsze podobny przebieg. Rozmawiało się, siedząc na ławach i zydelkach wokół stolika, na którym, na tackach, leżały pęta kiełbasy, pajdy pokrajanego chleba, jakieś kołacze oraz stały musztardówki na herbatę i wódkę. Jadło się dużo, piło również nie mało, przy czym musztardówki z alkoholem krążyły często z rąk do rąk z życzeniami zdrowia, lub innym dobrym słowem. Ja nie pozwalałem sobie na nalewanie pełnego szkła, bywało, że nawet nieobyczajnie odmawiałem spełnienia kolejnego toastu, nigdy nie spotykając się z jakimś nachalnym namawianiem i przymuszaniem do wypitki.
Sam zwyczaj celebrowania imienin współpracowników zakorzenił się we wszystkich zakładach pracy Polski Ludowej już we wczesnych latach pięćdziesiątych. Polegał on na tym, że solenizant otrzymywał życzenia i jakiś upominek, zwykle zbiorowo zakupywany przez współpracowników w danej jednostce organizacyjnej. Zaś on sam stawiał jakiś poczęstunek, na przykład kawę, ciastka itp. Te małe uroczystości działy się albo zaraz z rana, albo w ostatnich minutach pracy. Najgorzej (najlepiej?) w tych sytuacjach miał solenizant-dyrektor. W jego przypadku jednostką organizacyjną był cały zakład. Miał taki dzień normalnie "z głowy". Nasz naczelny robił w dniu swych imienin zwykłą operatywkę, lecz z kawą i ciastkami, która kończyła się składaniem życzeń i prezentu przez kierowników działów, biorących udział w naradzie.
Wraz z wręczeniem angażu i przydziału na tymczasowe mieszkanie, sekretarka poinformowała mnie, że jeśli mam ochotę, to mogę przyjść po południu do świetlicy biura na imprezę rozrywkową, organizowaną z okazji minionego w poprzednim tygodniu święta Dnia Kobiet. Oczywiście, że miałem ochotę i poszedłem. Salka była pełna. Na estradzie prezentowali się wyłącznie pracownicy Dyrekcji, gdyż spektakl w całości zorganizowany został własnymi siłami. Główny inspektor śpiewał i grał świetnie na gitarze, dwóch przebierańców wystąpiło w kilku skeczach z komicznymi dialogami, były recytacje wierszy i była też harmonia i rosyjskie czastuszki ze swojskimi kupletami. (...) Bardzo mi się te występy podobały, jak również serdeczna, jakby rodzinna atmosfera, panująca na sali, salwy śmiechu, huczne brawa. W takich akademiach, spotkaniach, zabawach, imprezach dla dzieci itp., odbywających się w moim zakładzie pracy, brałem potem udział wielokrotnie. (...) Jako inspektor nadzoru zapraszany byłem często przez kierownictwo budów, które nadzorowałem, do udziału w różnych małych, okazjonalnych imprezach, jak obchodzenie imienin, świąt, ustawienie wiechy na budynku itp. Odbywały się one po fajrancie w pakamerach i miały zawsze podobny przebieg. Rozmawiało się, siedząc na ławach i zydelkach wokół stolika, na którym, na tackach, leżały pęta kiełbasy, pajdy pokrajanego chleba, jakieś kołacze oraz stały musztardówki na herbatę i wódkę. Jadło się dużo, piło również nie mało, przy czym musztardówki z alkoholem krążyły często z rąk do rąk z życzeniami zdrowia, lub innym dobrym słowem. Ja nie pozwalałem sobie na nalewanie pełnego szkła, bywało, że nawet nieobyczajnie odmawiałem spełnienia kolejnego toastu, nigdy nie spotykając się z jakimś nachalnym namawianiem i przymuszaniem do wypitki.
OdpowiedzUsuńSam zwyczaj celebrowania imienin współpracowników zakorzenił się we wszystkich zakładach pracy Polski Ludowej już we wczesnych latach pięćdziesiątych. Polegał on na tym, że solenizant otrzymywał życzenia i jakiś upominek, zwykle zbiorowo zakupywany przez współpracowników w danej jednostce organizacyjnej. Zaś on sam stawiał jakiś poczęstunek, na przykład kawę, ciastka itp. Te małe uroczystości działy się albo zaraz z rana, albo w ostatnich minutach pracy. Najgorzej (najlepiej?) w tych sytuacjach miał solenizant-dyrektor. W jego przypadku jednostką organizacyjną był cały zakład. Miał taki dzień normalnie "z głowy". Nasz naczelny robił w dniu swych imienin zwykłą operatywkę, lecz z kawą i ciastkami, która kończyła się składaniem życzeń i prezentu przez kierowników działów, biorących udział w naradzie.
OdpowiedzUsuń